wtorek, 20 lipca 2010

trzy, dwa, jeden...

gdyby nie mirek z pawłem, nie wystartowałabym w tych zawodach. chłopcy się zapisali, zapisałam się i ja.
od ostatniego wtorku z lekkim przerażeniem przyglądałam się profilowi trasy. wcześniej zaliczyłam tylko jeden naprawdę górski trening [22km po gorcach]. moja krakowska trasa jest terenowa, ale raczej płaska :-/
niespełna tydzień przed zawodami mały wypadek: w czasie treningu mój pies z pełnym impetem uderzył w moje kolano - biedna ochyda, szukała ratunku przed polującym na nią amstafem... stłuczone kolano boli trochę do dziś, ale to u mnie swego rodzaju norma.

zawody:
upał niemiłosierny. chłopcy mówią pij, to piłam - tak piłam, że po chwili dopadła mnie kolka i przelotna myśl, że może dać sobie spokój. na szczęście kolkę nauczyłam się obezwładniać w czasie moich joggingów.

start:
bardzo szybko zostałam gdzieś w tyle. z kolką nie da się biec zbyt szybko :-). może nawet przez jakiś czas biegłam w ostatniej dziesiątce. cel był jeden: dotrzeć na metę... i... oddychać, głęboko, z przepony, żeby kolka poszła sobie precz. 
kolka poszła przy pierwszym wodopoju [po ok.4-5km] a ja zaczęłam wyprzedzać. i tak mi już zostało do mety. jeszcze gdzieś w połowie trasy zaczęło mnie boleć kolano [cały szlak na śnieżkę jest wybrukowany kostką granitową - beznadzieja dla kolan: twarde i nierówne podłoże - okropność]. 

rytm:
w czasie całego biegu myślałam tylko o jednym; nie dać się wybić z rytmu, cały czas biec, nawet zupełnie wolno. biec, nie przechodzić do marszu, bo szkoda na to energii. przyśpieszałam, gdy tylko miałam siłę, albo zobaczyłam jakieś plecy do wyprzedzenia, albo jakiś doping się zerwał... wszystko to w rytm oddechu, mojego oddechu.

satysfakcja:
jednak dałam się ponieść duchowi rywalizacji. dziewczyna - zwróciłam na nią uwagę jeszcze na starcie. ładna sylwetka, nieźle rozciągnięta. znikła mi z oczu zaraz na początku. dogoniłam ją gdzieś po 5km. przez chwilę biegłyśmy razem, wahadłowo, na jedynym na trasie zbiegu zostawiłam ją w tyle. na mecie podeszła do mnie i podała mi rękę. miłe. proste. pudło nie jest tu konieczne.

patrzę na powyższe zdjęcie ... przebranie w numer startowy ciągle jeszcze wydaje mi się być czymś nienaturalnym... może jakiś pomysł na kreację karnawałową? bal przebierańców??

wbiegłam na śnieżkę. w ten sposób zaliczyłam najwyższą górę republiki czeskiej.  biegać będę dalej,  mam nadzieję, że coraz szybciej :-)


tutaj śnieżka widziana z karpacza [już po zawodach]. stąd - tam właśnie biegliśmy :-), pozostałe zdjęcia z mety znajdują się tu i tu. wyniki open i w kategoriach. [zajęłam 106 miejsce z czasem 1:51:28]

3 komentarze:

Kam pisze...

pięknie, szczere gratulacje :)). Górskie trasy to nie byle co a jeszcze te z brukowane już w ogóle, szacun wielki szacun :))

Anka pisze...

Jakoś Śnieżka w śniegu mi się bardziej podobała! Ale gratuluję tak czy siak, wyścigu rzecz jasna, tego Mirka z marchewką w buzi już trochę mniej... ;)

Anonimowy pisze...

Gratuluję! A zdjęcie, na którym wbiegasz na metę wymiata - zwróciłaś uwagę na mistrzów drugiego planu? Na pierwszym - piękna, smukła, umięśniona i silna kobieta, a w tle dwaj brzuchaci panowie w bermudach. :D [Gos]