oto mapa mojego szlaku [kolor zielony] wraz z miejscami noclegów. na czerwono zaznaczyłam szlaki alternatywne. miejsca, w których można skrócić wędrówkę zaznaczyłam niebieską ramką.
moja podróż w zdjęciach:
kathmandu: przyleciałam z
delhi 27lutego, 29 mieliśmy wyruszyć w góry. prosto z lotniska udałam się do hariego i jego biura podróży, na
thamel. poznałam sandrę, 20letnią szwedkę. miała mi towarzyszyć w wyprawie. załatwienie papierów zostawiłam haremu, ja mogłam zająć się własnymi przygotowaniami.
zakupy; kupiłam jakieś polary - bardzo się przydały, czapkę i szalik, windstoper, czekolady na drogę... strułam się lekko jedzeniem w barze obok
thamelu. bardzo chciałam spróbować czegoś lokalnego. tym razem mi nie wyszło :)
pierwszy dzień nie należał do zbyt miłych: wczesna pobudka, autobus, marsz zakurzoną drogą, po której co chwila przejeżdżał jakiś jeep... po nepalskim jedzeniu było mi niedobrze. kiedy dotarliśmy do miejsca przeznaczenia poczułam dużą ulgę...
nasza druga noc:
syanje to było to. bardzo mi się podobało to miejsce. rzeka i wodospad usypiały nas do snu. proste warunki na kwaterze... prysznic pozostawał w sferze marzeń.
zanim dotarliśmy do
tal musieliśmy pokonać chyba najbardziej strome przejście. po drodze do
tal mijaliśmy bazę wojskową. to chyba gdzieś tutaj zaczęły się naprawdę fajne krajobrazy. samo
tal jest położone w malowniczym rozlewisku rzeki, pomiędzy górami, rzecz jasna :). to duża wioska; szkoła, boisko... w pobliżu wioski - piękny wodospad. tutaj też pierwszy raz zobaczyłam buddyjską bramę z kamieniami i młynkami.
on mani padme hum...
śniadanie w
tal: chleb tybetański. bardzo smaczny i bardzo kaloryczny. rano padał deszcz. musieliśmy chwile przeczekać, ale mieliśmy na to czas. w programie średnio 5-6 godzin marszu dziennie.
w
danagyu spotkaliśmy grupę dzieci. szli dać koncert w
chame. wieczorem z sandrą śpiewałyśmy i tańczyłyśmy w ich pokoju. mieli z nas ogromy ubaw. pokój śmierdział niemiłosiernie, a mi kręciło się w głowie.
kolejny dzień naszej wędrówki, jakaś wioska ponad 2400mnpm - tutaj też uprawia się ziemię. ci ludzie muszą być niezniszczalni...
dzień 6. nasz pokój w
chame ze wspaniałym widokiem na wschód słońca. na śniadanie tsampa- nie polecam... droga do
pisang to czyste piękno :), miejsce, gdzie zatrzymaliśmy się na kawę, góry, śnieg... w
pisang poszłyśmy jeszcze zobaczyć górną wioskę. kompletnie opuszczona. wszyscy wyjechali do
kathmandu i
pokhary. we wsi zostało ledwie kilka rodzin, starzy ludzie i paru mnichów w świątyni. siedziałam na jej stopniach i wpatrywałam się w annapurny: II i IV.
z
pisang do
manang wybraliśmy się górna drogą. dobry wybór. ponieważ słońce świeciło bardzo mocno, a my do hotelu dotarliśmy dość wcześnie otrzymałyśmy z sandra bonus w postaci gorącego prysznica [woda podgrzewana słońcem]. w
nepalu napis: ciepła woda 24 godziny na dobę nic nie znaczy; czasem nie ma prądu, czasem ciepła woda dotyczy tylko publicznych łazienek, a nie tych w pokojach, a czasem brak jej zupełnie bez powodu. trzeba się hartować.
dzień 8 - dzień aklimatyzacyjny. nie poszłam na wykład o chorobie wysokościowej. rozmawiałam z ludźmi, którzy tam byli i z parą młodych lekarzy-turystów. rano wycieczka do jeziorka lodowcowego[ach te widoki!] po południu przeszła burza śnieżna.
yak kharka "gangapurna guest house" - to chyba najlepsze jedzenie na trekingu. super placki, ciasto czekoladowe, dal bhat, pudding... dużo miłości chyba w to wkładają. po zachodzie słońca temperatura spadła do minus pięćset :) . rano wody w kranach brak. grzaliśmy nogi pod stołem ze specjalnym podgrzewaczem. szkoda tylko, że do ogrzewania w górach służą okoliczne rośliny. gdzieniegdzie lasy są poważnie przerzedzone.
z
yak kharka udaliśmy się do
high camp ok.900m różnicy wysokości. zimny wiatr, burza piaskowa... do dziś nie wiem czy ból w tyle głowy, który dopadł mnie po drodze był objawem choroby wysokościwej.
w
high camp zebrali się prawie wszyscy, których spotkaliśmy w ciągu ostatnich dni. była tam naprawdę fajna atmosfera. po obiedzie poszłam na spacer. jeszcze wyżej. piękny zachód słońca, potem jeszcze rozmowy do późna. ogólne podniecenie :). w nocy zimno bardzo. nie mogłyśmy spać.
wyszliśmy z high camp ok. 6 rano. śniadanie: płatki owsiane i kawa. po drodze na przełęcz - lodowaty wiatr - o mało nie odmroziłam rąk. wpadłam w panikę. sandra zamieniła się ze mną rękawiczkami. pomogło. zostałam uratowana. :) przydały się lekcje jogi. krótki kurs
oddychania, który zrobiła mi ewa w
singapurze. podchodząc oddychałam głęboko,
z przepony, raczej przez nos, co przy zimnym wietrze było bardzo wskazane.
na przełęczy rozpakowałam zachowaną na tę okazję ostatnia czekoladę. big wręczył nam jabłka. to było bardzo miłe z jego strony. tamtejsze jabłka są naprawdę super. radość z dotarcia na 5416 była nieopisana. zrobiliśmy to. pierwszy raz w życiu tak wysoko. :)
z thorong-la dotarlismy do muktinath. tam małe party w "bob marley hotel", wcześniej zwiedzanie światyń hinduistycznych i buddyjskich. po drodze z przełęczy przepiękne widoki, a w oddali , po drugiej stronie czarnej rzeki [
kali gandaki]
- dhaulagiri [8167m npm].
w muktinath spałyśmy w hotelu o tej samej nazwie. nareszcie mogłysmy wziąć ciepły prysznic, zrobić małe pranie i
załadować baterrie wszystkich naszych aparatów do woli. po tamtej stronie przełęczy płaciłyśmy za ładowanie 50nrs/godzina, a tu mieliśmy gniazdka w pokoju.
dzień 12. teraz już w dół. do koryta rzeki, potem
jomsom i
marpha. po drodze mijamy przepiekne, stare wsie.
jomsom to prawie miasto... no, przynajmniej w tamtejszych warunkach: lotnisko z jednym pasem startowym, banki, sklepy, hoteliki... [tutaj w moich zdjęciach nastąpiła dziwna czarna dziura i z
jomsom obrazków brak] zjedliśmy lunch i poszliśmy dalej.
w korycie rzeki
kali gandaki wiatr wieje tak mocno, że myśli nie słychać. krajobraz dość monotonny, no może z wyjatkiem kwitnacych sadów jabłoni.
marpha okazała się ciekawsza. jest tam buddyjska świątynia w której organizowane są spotkania lamów z całego świata. dużo fajnych sklepów z różnymi nepalskimi i tybetańskimi rzeczami, których nie spotkałam nigdzie wcześniej ani później. meczące stawało się jedynie nieustające nagabywanie sprzedawców[głównie kobiet] ... namaste, come inside... just looking...
najważniejsza jednak w
marpha jest prawdziwa kawa. jedyna okazja napicia się takiej w ciągu całej wędrówki.
kolejny dzień i marsz do
gahsa [2010m npm] tego dnia maszerowalismy ponad 8godzin. sandra była bardzo niecierpliwa i zmęczona. wędrówka dość nużąca. po prawie dwóch tygodniach można mieć już trochę dosyć.
zauważyłam, że ze względu na wynajetego przez nas przewodnika moje decyzje ograniczają się do tego co zjem na obiad czy kolacje i w co się ubiorę, a najważniejsza nasza lektura to menu :)
w
gahasa na drzewach dojrzałe cytryny, pola rzepaku. krowy większe niz np w
muktinath. sama miejscowość wydaje się być wciśnięta miedzy zbocza gór.
do
ghasa jest włąśnie budowana nowa droga. przechodziliśmy więc przez plac budowy; wysadzanie skł, koparki. poza tym krajobraz dość ciekawy. szliśmy trochę w dolinie rzeki, ale juz jakieś 30m nad nią, potem zboczami górek. maszerowaliśmy dośc szybko, bo spieszyliśmy sie do gorących źródeł w tatopani.
niewątpliwie piękna okazała się wioska
dana, w której piliśmy kawę pod drzewami mandarynek pełnymi owoców. podobno w
dana jest katolicki kościół, ale uszedł mojej uwadze. za bardzo pochłonęła mnie roślinność [wiosna!!]
gorące źródła w
tatopani to dwa wybetonowane baseny z ciepłą, wręcz gorąca wodą. niezbyt one piękne, ale przesiedziałam w nich ponad dwie godziny. odmoczyłam wszystkie przetarcia dłoni, niektóre jeszcze z
hampi. było miło także towarzysko, gdyż znów nasza grupa z
high camp spotkała się prawie w komlecie.
sikha leży jakieś 800m wyżej niż
tatopani. znów więc wędrówka w górę. ładnie tu, ale bez przesady. po obiedzie poszłam na spacer. trochę wyżej i lepsze widoki. na przeciw naszego hoteliku fajny sklep dla miejscowych. zaopatrzyłysmy się z sandrą w zapas kokosowych ciasteczek :)
zatrzymaliśmy się w "see you lodge". dołączyła też do nas dorotka z niemiec. 20lat. na trekingu była sama. jej towarzysz rozchorował się na samym początku. dorotka zrobiła sobie małe wakacje. przyjechała z indii, z okolic kalkuty, gdzie pracowała jako wolontariuszka w jezuickim ośrodku zdrowia. wykorzystywała w ten sposób rok przerwy miedzy liceum a studiami. niedługo rozpocznie studia medyczne.
dzień 16. nareszcie widze to, o czym wcześniej tak duzo słyszałam. lasy rododendronowe. to tak jak nasze lasy jesienia tylko zamiast żółtych liści czerwono-różowe kwiaty. kwiaty są jadalne. wysysa się z nich sok. za to zapach w lesie pochodzi od niepozornych krzewów z małymi jasnofioletowymi kwiatkami.
w
ghorepani najlepszy pod względem widoków jest "the sunny hotel". mają tam fajną, przeszkloną jadalnie. my niestety byliśmy w innym, a jest tam na co popatrzyć. :)
przed śniadaniem wschód słońca na
poon hill. wycieczka moim zdaniem obowiązkowa, chociaż póżniej też mieliśmy, może nawet lepsze widoki. start o 530, w ciemnościach. przydała się dobra czołówka. na wzgórze dotarłam jako jedna z pierwszych, po drodze mijając cały tłum ludzi. w czasie podziwiania widoków można się raczyć goracą czekoladą. pyszna, lecz droga.
marsz do
tadapani to droga w górę i dół. dość może być męczący. mi się podobało :). pierwiosnki przy ścieżce przypominały mi, że w
polsce też już powinna być wiosna.
w
tadapani "edycja paulińska" kwitnace rododendrony i tęcza. w nocy spadające gwiazdy.
droga do
ghanruk to droga raczej w dół. las tropikalny, kamienne stopnie. trzeba sie koncentrować i patrzyc pod nogi bardziej niż przy wychodzeniu w górę. nie ma czasu na podziwianie widoków. dużo tutaj turystów, którzy w większości udaja sie na krótsze wycieczki np. do
poon hill.
ghandruk to duża i dość ładna miejscowość. jest tutaj muzeum rzemiosła artystycznego, aczkolwiek żeby je podziwiać wystarczy się lepiej rozejrzeć po wsi. w drodze minęliśmy też świątynie. kamienie z wymalowanymi znakami komunistów. praktycznie zniknęły wszystkie buddyjskie instalacje. trafiliśmy na wiec przedwyborczy. wieczorem zabawa trwała do późna. dal bhat podawany na imprezie był z mięsem i wódki lały się strumieniami. poszliśmy tam na chwilę popatrzyć, potańczyć. spróbowałam nepalskiej kawy na bimbrze. mocna, słodka, ale bardzo smaczna.
ostatni dzień naszej wędrówki. właściwie cały czas w dół. schodziliśmy w towarzystwie żołnierzy wracających z wiecu. zanim przekroczyliśmy rzekę udaliśmy się jeszcze na posiłek do miłej restauracji. ceny tutaj spadły wyraźnie, co nas ogromnie ucieszyło. do autobusu big prowadził nas jakimś dziwnym skrótem. w podróży wszyscy padli. autobus jechał krętymi drogami. kiedy dotarliśmy do
pokhary byłam totalnie wyczerpana. znalazłyśmy z sandrą jakiś nocleg i poszłam na kawę do pierwszej z brzegu restauracji na dachu. nareszcie prawdziwe mleko i owoce do woli. po trzech prawie tygodniach bez łączności ze światem nie śpieszyłam się do internetu. oddychałam głęboko ciesząc się ze swego rodzaju wolności. nad jeziorem przechodziła burza.
tyle na teraz. oczywiście to bardzo skrócona relacja, nie zawiera nawet wszystkich najważniejszych dla mnie rzeczy. starałam się pisać możliwie krótko. dużo mówią
zdjęcia - każde jest
linkiem do albumu z danego dnia wędrówki. zapraszam do oglądania
i oczywiście do odwiedzenia
nepalu :)
.
linki: strona z mapami - czk. | strona o trekkingu z 2000 roku. ciagle dość aktualna - ang. | strona z podróży podobnej do mojej - pl. | visiting nepal - ang. | moje nepalskie biuro podróży -ang | więcej moich zdjęć z nepalu: moja galeria